sobota, 1 marca 2014

Egzotyczny rynek czytników e-booków

Tym razem wpis o czytnikach książek w Indiach, więc zapraszam do odwiedzenia: http://cyfranek.booklikes.com/post/809457/czytniki-ksiazek-elektronicznych-w-indiach.

To jeszcze nie koniec

Siedząc w Mumbaju, w centrum handlowym obiecałem, że będą kolejne wpisy. I będą :) Takie bardziej podsumowujące. Jednak ostatnie dni poświęciłem m.in. na uratowanie poprzednich indyjskich blogów, które pisałem na platformie myOpera. Opera za dwa dni zamyka swoje usługi społecznościowe więc chciałem zrobić kopie moich blogów na Bloggerze.
Zapraszam do lektury:
- archiwalnego bloga o samotnym wyjeździe do środkowej części Indii w 2011 roku: http://znowuindie2011.blogspot.in;
- archiwalnego bloga o trzyosobowej podróży do Bangladeszu i Indii, która zaowocowała m.in. gościnnymi wpisami moich współtowarzyszy podróży: http://indiebangladesz2012.blogspot.in/.

środa, 19 lutego 2014

Bye, bye Mumbaj

Ten wpis zostanie zapewne zamieszczony w części. Mam jeszcze chwilę darmowego dostępu do wi-fi w Atria The Millenium Mall w Mumbaju będąc w drodze na lotnisko. Będę więc dopisywał zdanie po zdaniu i publikował licząc, że przynajmniej część będziecie mogli czytać, zanim mi się łączność urwie.
Czas na pożegnanie z Mumbajem, do którego dolecieliśmy z Koczinu. Ostatni etap podróży z Munnaru do Mumbaju przebiegł bardzo szybko, ponieważ zjazd z Ghatów zachodnich na stronę Kerali jest znacznie prostszy niż droga od strony wschodniej. No i z lotniska w Koczinie polecieliśmy wprost do Mumbaju. Najpiękniejsze (zaraz po Munnarze) regiony Kerali pozostaną na następny raz.
Mumbaj nazywany jest coraz częściej Maximum City, a określenie to spopularyzował jeszcze Suketu Mehta w tytule swojej książki o powrocie do miasta. Ja wróciłem tu na dwa dni po raptem dwóch latach z hakiem i jestem zadziwiony rozmachem nowych inwestycji w budynki. 

Pod Bramą Indii wszyscy się chcą fotografować, królują białe Samsungi z dużymi ekranami (Mumbaj, 2014 r.)

Ta rodzina (tata poza kadrem) jechała pociągiem ze wschodniego Assamu od środy do poniedziałku aby odwiedzić Mumbaj i oczywiście pierwsze kroki skierowali do Bramy Indii (Mumbaj, 2014 r.)

wtorek, 18 lutego 2014

Munnar – daleko od szosy

Nasze plany wyjazdowe dotyczące południowych Indii zrazu nie zawierały Munnaru. Ale po niesamowicie pozytywnych herbacianych doznaniach w Dardżylingu i obejrzeniu kilku zdjęć z Munnaru, zapragnąłem znaleźć się również w sercu Ghatów Zachodnich. Dodatkowym atutem przemawiającym za Munnarem była możliwość zobaczenia kolejnego, po Tamil Nadu, południowoindyjskiego stanu. Munnar znajduje się w Kerali. Nasze wstępne plany uległy więc zmianie i zamiast jechać na Przylądek Komorin (na samo południe Indii) zapadła decyzja o udaniu się na zachód – do Munnaru. Droga nie była usłana różami z powodu wpadki z autobusem z Maduraju, ale udało się całkiem nieźle. Między innymi dlatego, że droga z Theni, która wspina się na wschodnie stoki Ghatów Zachodnich jest całkiem przyzwoitej jakości po stronie tamilskiej, a po stronie karelskiej to już całkiem dobra, choć dość wąska asfaltówka bez dziur.

Architektura nowych inwestycji hotelowych może przyprawić o szybsze bicie serca (Munnar, 2014 r.)

Już pierwsze zetknięcie z Munnarem zmieniło nasze o nim wyobrażenie. W moich myślach jawił się jako zagubione gdzieś w górach senne miasteczko otoczone górami, których stoki pokryte są plantacjami herbacianymi i kardamonowymi. Miasteczka, gdzie roześmiani wieśniacy pracują w pocie czoła przy zbiorach herbacianych liści i aromatycznych tajemniczych wschodnich specjałów. Po pierwsze żadne indyjskie miasteczko (tak i Munnar) nie jest senne, po drugie Munnar to dynamicznie działający ośrodek turystyczny i handlowy, po trzecie nie mogliśmy znaleźć noclegu z powodu weekendowego najazdu turystów indyjskich i zagranicznych. Po kilku nieudanych próbach znaleźliśmy pokój w hotelu Tea Garden Inn, który położony jest przy drodze prowadzącej z miasta w stronę Koczinu. Jak to w radosnej twórczości hotelarskiej bywa, do tytułowego „tea garden” zawartego w nazwie naszego hotelu trzeba iść i iść i iść (albo przynajmniej jechać i jechać). Może kiedyś w tym miejscu była uprawiana herbata, ale dziś próżno jej szukać przynajmniej w promieniu kilkuset metrów od hotelu. Nie przejmowaliśmy się tym jednak specjalnie, ponieważ miejsce do spania wybieraliśmy nie według nazwy a według tego, że był wolny pokój.

Turyści chętnie się fotografują z cudzymi "wypasionymi brykami" ale też przerywają sesję fotograficzną aby pozować przygodnym fotografom jak ja (Munnar (2014 r.)

Już pobieżne przyglądnięcie się Munnarowi obaliło kolejne romantyczne mity narosłe zupełnie bez sensu w mojej wyobraźni. Miasteczko pełne jest turystów i sklepów oferujących mniej lub bardziej turystyczne produkty. I ja też dałem się ponieść owczemu pędowi turystycznych zakupów. Nie zakupiłem jednak żadnej ciupagi (OK, z tą ciupagą to trochę zmyślam, bo ich tu jakoś nie było choć jakoś kojarzą mi się z miejscem turystycznym), nie zakupiłem żadnego mosiężnego detalu artystyczno-dekoracyjnego, nie dałem się skusić plastikowej tandecie prosto z Chin, której kolorystyka jeszcze nie zdążyła zblaknąć pod wpływem indyjskiego słońca. Dałem się za to uwieść mnogości przypraw, a więc zupełnie lokalnej specyfice tego regionu. Niestety, dwa produkty lokalne, na które bardzo liczyłem, nie zdobyły mojego uznania. Pierwszym z nich okazała się herbata. Bardzo mi przykro, ale  pomimo ogromnej sympatii dla okolic Munnaru, wciąż uważam, że nic nie przebija herbaty z Dardżylingu. Drugim ze wspomnianych specjałów jest wytwarzana na miejscu czekolada. Również nie podbiła mojego serca (ani żołądka). Ale chętnie obydwu tym smakołykom dam kiedyś przynajmniej jeszcze jedną szansę…

Plantacje wokół miasta należą do Taty, a w mieście po raz pierwszy widziałem czterokołowe riksze produkowane przez Tatę (Munnar, 2014 r.)

Za to okolice Munnaru pozostaną w moim sercu na zawsze. Krajobraz jest niepowtarzalny i powinien zostać wpisany na listę UNESCO jako obszar ukształtowany przez człowieka w specyficzny i pełen uroku sposób. Wszystkim mogę polecić pieszą lub rowerową niespieszną wycieczkę wokół miasta, pośród otaczających go herbacianych plantacji. Mnie udało się wypożyczyć (chyba jedyny na stanie) rower będący w posiadaniu jednego ze stanowych przedstawicielstw turystycznych czyli DTPC Tourist Information Office. Gdyby ktoś szukał, to jest ono przy drodze wychodzącej na południe w kierunku Koczinu, po lewej stronie około 100 m za boiskami. Można tam też wypożyczyć łódkę ale ciężko się nią wiosłuje po drogach wokół miasta. No ale wracając do rowerka i wycieczki. Sam pojazd wyleczył mnie ostatecznie z miłości (nieodwzajemnionej) do wytworów indyjskiego przemysłu rowerowego. Kiedyś doświadczyłem ciężkich chwil próbując jeździć damką w rejonie Araku (Andora Pradesh). Tym razem miałem do dyspozycji rower z wyglądu do jeżdżenia po górach a z możliwości do jeżdżenia do d… Ani jazda po równym, ani z górki ani tym bardziej pod górkę nie dawała powodów do radości. Całe szczęście, że krajobrazy były krótko mówiąc zachwycające.

Koszmarny rowerek na trasie (Munnar, 2014 r.)

Plantacje herbaciane są przykładem daleko posuniętych zmian wprowadzonych przez ludzi w środowisku. Pierwotna dżungla została niemal całkowicie usunięta, a zdecydowaną większość naturalnej roślinności zastąpiono krzewami herbacianymi. I stało się tak już ponad sto lat temu. Ale trudno takiemu krajobrazowi odmówić uroku. Jest on z jednej strony uporządkowany i uładzony (trochę jak w Holandii) a z drugiej strony równo „przystrzyżone” krzewy herbaciane podkreślają stokowe, naturalne formy ukształtowania terenu. Uporządkowanie terenu podkreśla dodatkowo zupełnie odmienny od reszty Indii charakter osad ludzkich i ich otoczenia. Różny jest charakter zabudowy (parterowe domki), brak zwałów plastikowych i organicznych śmieci i rozległych stref „open air defecation”, które zazwyczaj otaczają większość indyjskich wiosek. 

"Centrum recyklingu" - w workach widocznych na zdjęciu śmieci są rzeczywiście posortowane, sprawdzałem (Munnar, 2014 r.)

"The Tea Sanctuary" - prawdopodobnie dawny dom zarządcy plantacji (Munnar, 2014 r.)

Prawie wszystkie zabudowania utrzymane są w podobnym stylu bez względu na fakt, czy zostały wybudowane na początku czy w połowie XX wieku. No i w niewielkich skupiskach ludzkich posadowionych pośród herbacianych ogrodów są np. specjalne miejsca na śmieci i to śmieci sortowane! Pola herbaciane są często ogrodzone kamiennymi słupkami na których rozpostarty jest drut kolczasty a wszystkie słupki jak jeden są świeżo pobielone wapnem. 

Nawet wzdłuż drogi są zaimprowizowane kosze na śmiecie (Munnar, 2014 r.)

Krajobraz zupełnie jak z innej bajki. I właściwie tak jak z bajki. Tylko jedno w czasie wspomnianej wycieczki nie spełniło moich oczekiwań (no może poza rowerem, który okazał się kompletną katastrofą ale przynajmniej dojechał do końca). Otóż nie udało mi się znaleźć nikogo, kto by zbierał herbatę. Ale jak się tak trochę zastanowić, to niby dlaczego w niedzielę, w regionie z dużym udziałem chrześcijan i do tego w zimie mają się odbywać zbiory? Ale, żeby przewidzieć, że zbieraczy nie będzie w takim dniu to pewnie trzeba mieć doktorat z geografii rolnictwa przynajmniej…

Dzięki pchaniu rowerka pod górkę udało mi się osiągnąć wysokość ponad 1600 m n.p.m. (Munnar, 2014 r.)

niedziela, 16 lutego 2014

Rameswaram – Munnar, czyli powrót do normalności

Oj, nachwaliłem się autobusowej komunikacji w Tamil Nadu, aż za bardzo. To nie mogło trwać wiecznie. Ale zachęceni poprzednimi sukcesami postanowiliśmy pociągnąć dobrą passę. Tak więc zaplanowaliśmy naszą podróż do Munnaru w całości w oparciu o publiczny transport autobusowy stanu Tamil Nadu. W tym celu wstaliśmy w okolicach godziny 3:30 aby przed 4:00 rozliczyć się w hotelu i dotrzeć na dworzec autobusowy w Rameswaram, skąd (według zapewnień szeregu osób) od 4:00 co 10 minut miały odjeżdżać autobusy do Maduraju.
Zaczęło się nieźle, wstaliśmy planowo i sprawnie zapakowali. Gorzej poszło z budzeniem kolesia śpiącego w recepcji. Próba coraz bardziej stanowczego ocucenia sprowadziła się w końcu do podniesienia go. Niestety, zwyczajnie przelewał się przez ręce nie wykazując żadnych oznak powracającej świadomości. W końcu jednak zaczął kopać jedną nogą. Mieliśmy nadzieję, że nie są to drgawki lub efekt agresji. Lekko skonsternowani kontynuowaliśmy mniej zdecydowanie próby obudzenia go. Nawet wcisnąłem mu do ręki komórkę twierdząc, że ktoś do niego dzwoni. Ale skończyło się na kolejnych kopnięciach. W końcu udało nam się zauważyć, że w tym kopaniu jest jakaś metoda. Kopnięcia śpiącego człowieka trafiały w drzwi pomieszczenia za recepcją i już po chwili wynurzył się stamtąd lekko zaspany recepcjonista. Ten sam, który nie chciał zapłaty poprzedniego wieczora twierdząc, że „OK, OK sir, no problem, no problem” możemy zapłacić o czwartej rano. No i faktycznie zapłaciliśmy i nawet rachunek, pieczołowicie złożony na pół, został tradycyjnie zapakowany do podłużnej koperty. Jeszcze tylko telefon po autorikszę z pobliskiego dworca kolejowego i już byliśmy w drodze.
Choć trochę nam się kierunek nie zgadzał. Zamiast do przystanku po wschodniej stronie miasta przy oceanie, zdążaliśmy w stronę zupełnie przeciwpołożną. Trzy razy rikszarz zapewniał mnie, że jedziemy na autobus do Maduraj. A ja trzy razy wyrażałem wątpliwości, czy aby na pewno. W końcu dojechaliśmy do całkiem sporego dworca autobusowego. To, co do tej pory braliśmy za dworzec autobusowy, gdzie upewnialiśmy się, że odjeżdżają autobusy do Maduraju, okazało się przystankiem miejskich autobusów. A one z kolei owszem jeżdżą, ale nie do Maduraju, ale na ów dworzec (na którym właśnie się znaleźliśmy). Tak więc znajomość realiów lokalnych przez rikszarza uchroniła nas od przesiadek i komplikacji.
Już w chwilę po wejściu do właściwego autobusu – ruszyliśmy. W środku było sporo osób, ale bez specjalnego tłoku. W ciągu czterech godzin jakie dzieliły nas od miejsca przesiadkowego, zdążyliśmy zobaczyć wschodzące słońce i odczuć skutki szybko podnoszącej się temperatury.
Autobus jechał całkiem sprawnie i bez specjalnych kłopotów dotarł na główny dworzec autobusowy w Maduraju. Znaliśmy go już z przyjazdu z Tiruchirappalli. Ale do Munnaru autobusy (wszystkie trzy w ciągu dnia) odchodzą z dworca Arapalayam. Ten dworzec też mieliśmy obeznany. Sprawdziliśmy wcześniej, że do Munnaru mamy kursy trzy: 5:55, 8:00 i 10:45. Celowaliśmy w ten ostatni. Zasiedliśmy więc przy dworcowym biurze w Arapalayam i zamarli w oczekiwaniu. Wiele osób w ciągu kolejnej godziny z hakiem dopytywało się nas, dokąd jedziemy. Usłyszawszy odpowiedź, z dumą pokazywali zamieszczoną obok nas tablicę w wyszczególnionymi w języku angielskim kursami do „turystycznych destylacji” i z jeszcze większą dumą stwierdzali, że nasz autobus odjeżdża punktualnie o 10:45. Potakiwaliśmy, dziękowali za informację i czekali dalej aż do następnego pracownika transportu autobusowego zatroskanego naszym losem i naszą trasą. W okolicach 10:41 nasza gorączka podróżna sięgnęła zenitu. Któryś z kolei zagadnięty na placu konduktor stwierdził, że nasz autobus odjeżdża o 10:45 z tego samego rzędu co jego autobus, czyli z trzeciego licząc od miejsca, w którym siedzieliśmy. Wydawał się lekko skonsternowany, że dopytuję się o autobus, do którego odjazdu są jeszcze całe cztery minuty. Skoro odjazd o 10:45 to o 10:45 i niby dlaczego pytam wcześniej. Ale o 10:44 obaj ruszyliśmy z tobołami w bój. Nagle już nikt z dumą nie obwieszczał godziny odjazdu, nikt z namaszczeniem nie wskazywał specjalnej tablicy dla turystów, nikt nie kazał spokojnie czekać, nagle okazało się, że nie ma kierowcy i nasz autobus nie odjedzie.
Ale ktoś z zagadniętych przytomnie wskazał nam autobus do leżącej na naszej trasie do Munnaru miejscowości Theni. Stamtąd, według solennych zapewnień wszystkich naokoło, miało być połączenie do Munnaru. Czytałem o tym wcześniej w Internetach, więc nie namyślając się wiele wstrzymaliśmy ruszający właśnie autobus do Theni i zapakowali do środka. Okazało się, że był w nim ten sam konduktor, którego pytałem pięć minut wcześniej o autobus do Munnaru. Ale w sumie był bardzo kumaty i obiecał wskazać autobus do Munnaru, gdy już dojedziemy do Theni. Dwie godziny jazdy do miejscowości przesiadkowej nie dłużyło się specjalnie, ponieważ próbowałem w tym czasie znaleźć cokolwiek o tamtejszych noclegach. Na okoliczność ewentualnego braku połączenia do Munnaru oczywiście.

Nowy dworzec w Theni i nasz keralski autobus KSRTC 13:00 do Munnaru (Theni, 2014 r.) 

Na szczęście nocleg w Theni nie był potrzebny. Konduktor wysadził nas na nowym dworcu autobusowym w Theni i wskazał właściwy pojazd. Odjazd punktualnie o 13:00 – taką informację otrzymaliśmy od załogi i pozwolono nam wnieść bagaże. Ale póki co wszyscy mają czekać na zewnątrz. Usiedliśmy więc w pobliżu i oddali się typowym działaniom podróżniczym: obserwowaniu współpodróżnych, korzystaniu z ubikacji, doładowaniu telefonu itp. Mniej więcej o 12:45 ludzie zaczęli wchodzić do autobusu, a mniej więcej o 12:53… odjechaliśmy (to tyle na temat punktualnego odjazdu o 13:00). Tak zaczęła się sześciogodzinna wspinaczka na Ghaty Zachodnie w stronę granicy Tamil Nadu i Kerali – do Munnaru. Miałem w GPSie wgrane punkty orientacyjne w Munnarze i co jakiś czas sprawdzałem odległość jaką w linii prostej wskazywał tenże odbiornik. Po raz pierwszy miałem wrażenie, że GPS się zepsuł, ponieważ całymi godzinami wskazywał tę samą odległość w linii prostej. Mozolne pokonywanie zakrętów, wspinanie się metr za metrem po stoku, połykane serpentyny, omijane głazy leżące na jezdni nijak nas do celu nie przybliżało, choć przecież pokonywaliśmy cały czas dzielącą nas od celu odległość.


Przełęcz na granicy Tamil Nadu i Kerali (Top Site, Tamil Nadu 2014 r.)

Przekroczenie granicy stanów (Tamil Nadu i Kerali) to jednocześnie przebycie ważnej granicy przyrodniczej. W Tamil Nadu wyraźnie, na każdym kroku widać brak wody. W Kerali wody jest raczej pod dostatkiem. A pola herbaciane wokół Munnaru nadają okolicy niesamowity wygląd uporządkowania i wypielęgnowanego, parkowego wręcz uroku. Koniec końców po czternastu godzinach w drodze osiągnęliśmy Munnar. Warto było!

Welcome to Kerala (Top Site, Kerala, 2014 r.)

P.S.

A temu kierowcy z Maduraju wcale się nie dziwię, że nie przyszedł do roboty, kiedy dostał mu się kurs do Munnaru (jeśli miał nawet ochotę na pójście do pracy). Też bym się nagle rozchorował jakby mi kazali jechać w taką trasę autobusem pełnym ludzi.

Rameswaram – święty śmigus-dyngus

Rameswaram jest kolejnym świętym dla hindusów miejscem, które odwiedziliśmy. Dociera się do niego w dość niezwykły sposób. My wybraliśmy dojazd pociągiem osobowym z Maduraj. Połączeń jest kilka, a my zdecydowaliśmy się na osobówkę 10:50 ponieważ rozpoczynała bieg właśnie na stacji, gdzie wsiadaliśmy.

Jak wskazuje informacja na wagonie to nasza osobówka Maduraj-Rameswaram (Maduraj, 2014 r.)

Za stacją, krajobraz wzdłuż torów jest dość tradycyjny (Maduraj, 2014 r.)

Byliśmy na dworcu wcześniej i mieliśmy chwilę na obserwację dworcowego życia. Póki co trudno mówić o jakiejś niezwykłości drogi, którą dotarliśmy do Rameswaram. Ale jeśli spojrzeć na mapę (lub wsiąść w pociąg) to okazuje się, że Remeswaram jest na wyspie, a linia kolejowa poprowadzona jest jednotorowym mostem przerzuconym nad wąskim oceanicznym przesmykiem. Jazda po tym moście sprawia dość niezwykłe wrażenie, tym bardziej, że jego szerokość jest niewiele większa od kolejowego toru. Jeśli wychylić się z otwartych drzwi wagonu (a warto tego doświadczyć), pod stopami można ujrzeć ni mniej ni więcej tylko oceaniczne wody przelewające się z jednej strony przesmyku na drugą. Po ponownym wjechaniu na ląd i przejechaniu kilku stacji, pociąg kończy bieg na stacji odległej o parę kilometrów od najważniejszej świątyni w Rameswaram.

Most Pamban w stronę Rameswaram (Pamban Bridge, 2014 r.)

Pod stopami ocean a po prawej most drogowy (Pamban Bridge, 2014 r.)

Świątynia Rmanathaswamy sięga swoimi początkami XII wieku. Reprezentuje rozwinięty styl drawidyjski. Ma w sobie wiele uroku i autentyczności, a większa część obrzędowości zdaje się skupiać wokół 22 studni i świątynnego zbiornika wodnego. Ci, którzy chcą skorzystać z „kąpieli” muszą zakupić bilet (25 INR). Do środka nie wolno wnosić żadnej elektroniki (w tym telefonów). Zastanawialiśmy się, dlaczego tak jest skoro jeszcze niedawno przewodniki podawały ceny za fotografowanie wewnątrz. No i chyba wymyśliliśmy. Otóż w świątyni można spotkać przekrój całego hinduistycznego świata od Himalajów po Przylądek Komorin. No i oczywiście indyjska diaspora. No i teraz wyobraźcie sobie zamerykanizowanego hindusa, który wchodzi do świątyni ze swoim wypasionym tabletem i wypasioną komórką. Wszystko dobrze dopóki robią nimi zdjęcia i wysyłają na Instagram. Ale przychodzi moment na obrzędowość. I tu zaczyna się problem. Osoby obsługujące owe 22 studnie i świątynną sadzawkę są po to aby polewać obficie wodą wiernych. Mają do tego celu niewielkie, przymocowane do sznurków, blaszane wiaderka o pojemności około 2-3 litrów. Czterema zdecydowanymi ruchami wyciągają je z wody i obficie polewają podchodzących wiernych. Ci, w zależności od liczebności zgromadzenia, są albo kompletnie zmoczeni albo trochę popryskani. „Polewacze” powtarzają przy tym raz po raz „Om navam Shiva”.

A co się stanie jak taki amerykański tablet czy inny kultowy smartfon zostanie 23 razy oblany obficie wodą? Zapewne przestanie działać. A co zrobi zamerykanizowany hindus? Zapewne, w odróżnieniu od tabletu, zacznie działać, a właściwie nie on, tylko jego prawnik wyspecjalizowany w odszkodowaniach np. za „szkody poniesione przez (wiernego) klienta z winy świątyni podczas dokonywania czynności obrzędowych polegających na polewaniu wodą pozostającą we władaniu świątyni”. Już widzę tą lawinę listów dostarczaną przez pocztę indyjską z wezwaniami do stawienia się przed sądem w którymś z miast amerykańskich lub proponujących ugodę liczoną w tysiącach dolarów (1000 USD za smartfona i 100000 USD za szkody moralne). I co może zrobić świątynia, która zbiera opłatę wysokości 25 INR (trochę ponad złotówkę) od jednego wiernego oddającego się kąpielom? Najprościej zakazać więc wszystkim wnoszenia czegokolwiek i oddalić od siebie widmo bankructwa i przejęcia przez amerykańskie banki. Jeśli macie lepszy pomysł na zakaz wnoszenia jakiejkolwiek elektroniki do wnętrza świątyni w Rameswaram, to wpiszcie je w komentarzach. Nam nic lepszego nie wpadło do głowy…

Świątynia Ramanathaswamy z zewnątrz nie robi wrażenia ale warto do niej wejść (Rameswaram, 2014 r.)

No trudno, nie mam ze środka żadnych zdjęć. Ale nie kolumny i rzeźby na nich są najlepszym obiektem do fotografowania, a sam świątynny śmigus-dyngus, o którym wspomniałem wcześniej. Ale i świątynia jako budowla też warta jest obejrzenia, choćby dlatego, że tu charakterystyczne zdobienia są w wewnętrznych korytarzach a nie prowadzących do kompleksu świątynnego bramach (gopiurach) jak w Maduraju. Wstęp do części centralnej „tylko dla hindusów”.

Ze znalezieniem posiłku mieliśmy pewne kłopoty... (Rameswaram, 2014 r.)

Mieliśmy mały kłopot z jedzeniem. Hotelowa kuchnia nie oferowała zbyt dobrych posiłków. Ja na przykład jako paneer butter masala dostałem coś co składało się głównie z twardego, niedogotowanego zielonego groszku. No i chęć do posiłków w hotelowej restauracji mi trochę odeszła jak spełniły się moje obawy dotyczące wielkości owadów, których w jadalni, kuchni czy łazience (a tak naprawdę to w ogóle) bym oglądać zdecydowanie nie chciał (i nie mam tu na myśli komarów). Mam taką teorię, że im dalej na południe wraz ze zwiększającą się wilgotnością i temperaturą rozmiary, jakie osiągają te owady, są coraz większe. W akademikach AGH były to wielkości bardzo umiarkowane, w hotelach w północnych Indiach znacznie większe, w Visakhapatnam widziałem największe… aż do Rameswaram. Moja domorosła teoria znalazła niestety swoje poparcie w faktach. Sami rozumiecie, że chęć stołowania się tam trochę mi przeszła. Postanowiliśmy więc spróbować szczęścia „na mieście”. Jednak gastronomia w Rameswaram skierowana jest głównie na karmienie pielgrzymów. Dania „pure veg” podawane są najczęściej na liściach palmowych. Na liście wysypuje się garście ryżu, dolewa kilka sosów i garściami spożywa (słowo „garściami” użyłem tu w znaczeniu dosłownym). Po zjedzeniu posiłku, fragment liścia bananowca służący za talerz wyrzuca się a kamienny (np. granitowy) stół jest ścierany do czysta gumową zbieraczką (taką jak np. używa się u nas do mycia okien czy szyb samochodowych). Jakoś średnio mi to odpowiadało. Jednak gnani głodem, trwającą przerwą w świątyni (13:00-15:00), upałem i miłą aparycją jednego z kelnerów, zaszliśmy do jednej z takich jadłodajni przy Middle Street (po stronie południowej). Chwilę zajęło mi wytłumaczenie, że nie chcemy jeść z liścia i byśmy woleli smażony ryż zamiast gotowanego wymieszanego z sosami. Kelner zdawał się nie zwracać uwagi na moje tłumaczenia i wskazał coś w karcie dań. Zaproponowano nam dania, których oczywiście nazw sobie nie zanotowałem, a były to w sumie jedne z najsmaczniejszych potraw jakie tu jedliśmy! Podstawę stanowił ryż przysmażany z chrupiącymi warzywami a do tego kalafiory w przepysznym ciemnym sosie. I teraz nawet nie wiem, jak to się nazywało! Nie dość, że nie dostaliśmy na liściach, to na talerzach, które były postawione na tackach wyścielonych białym papierem. Do tego każdy z nas dostał też łyżkę i widelec. Gdybym pisał dla Lonely Planet z miejsca tę knajpę bym zarekomendował, bo wiedzą tam, czego potrzebuje do radości przeciętny europejski turysta…

Plaża w pobliżu świątyni Ramanathaswamy (Rameswaram, 2014 r.)

Druga ważna świątynia w okolicy znajduje się przy drodze łączącej Rameswaram z Danushkodi. Tylko ona ocalała w całości z tajfunu, który zmiótł Danushkodi z powierzchni ziemi w 1964 roku. Do świątyni Kothandaraswamy wstęp jest na szczęście dozwolony. Wnętrze obrazują sceny z Ramajany. Tu również (podobnie jak na plaży w Rameswaram) odbywają się kąpiele wiernych w oceanie i cała plaża oraz przybrzeżna woda usłane są porzuconymi ubraniami. 

sobota, 15 lutego 2014

Rameswaram – Danushkodi - na końcu świata (9° 8,986’ N 79° 26, 846’ E)

Pewnie niewiele jest w Indiach miejsc, gdzie można się poczuć jak na końcu świata. Ale spróbuję Wam opisać jak to jest przy moście Adama, do którego pojechaliśmy z Rameswaram. Koniec piaszczystego półwyspu wychodzi w Ocean Indyjski. Po drodze z Rameswaram mija się m.in. zniszczoną osadę Dhanushkodi, z której po jednym z tajfunów zostało kilka kamiennych ścian. 

Obecnie Danushkodi stanowią nietrwałe konstrukcje (Danushkodi, 2014 r.)

Ostatni odcinek ma szerokość kilkuset metrów i na samym koniuszku jest jeszcze kilkumetrowej szerokości piaszczysta łacha ginąca w oceanicznych falach. Naokoło piach, pod stopami piach, a wokół piachu woda. Za plecami trochę gnijących wodorostów, trochę muszelek i jakiś przeraźliwie chudy człowiek o bardzo ciemnej skórze ubrany w turban, wyblakłą koszulę i dhoti, lustrujący uważnie wybrzeże. 

 Jego ruchy są stanowcze, stawia spokojne długie kroki... (Danushkodi, 2014 r.)

Jego ruchy są stanowcze, stawia spokojne długie kroki, co nie jest takie łatwe w skwarze i przypiekającym słońcu. Oceaniczna bryza tylko nieznacznie łagodzi żar bijący od nagrzanego piasku. Na niebie raz po raz pojawiają się rachityczne chmury, ale tylko nieznacznie łagodzą słoneczny blask zmuszający do mrużenia oczu. Ale oczy tego człowieka uważnie czegoś wypatrują, a ruchy głowy wskazują na skupienie i wypatrywanie celu, dla którego podjął kilkukilometrową przynajmniej wędrówkę. I w końcu jest coś, co go zaciekawia. Schyla się, wyciąga coś zagrzebanego w piasku. Rozciąga na całą długość wydobyty z mokrego piasku kawałek materiału w kolorze indygo. Ociekajca tkanina rozciąga się pod ciężarem słonej wody, którą przesiąkła. Wiatr lekko ją wydyma, przez co upodabnia się na chwilę do wody wokół i nieba powyżej. Podłużny kawałek bawełnianej tkaniny bez szwów jest rozdarty mniej więcej w połowie, co zniechęca poszukiwacza. Odrzuca tkaninę w piach i rusza dalej w stronę leżącego na granicy oceanu i lądu niewielkiego orzecha kokosowego. Kończy taniec, w jaki orzech wprawiany był przez falującą wodę i zabiera go ze sobą. 

Rusza dalej w stronę leżącego na granicy oceanu i lądu niewielkiego orzecha kokosowego... (Rameshwaran, 2014 r.)

Okrążywszy ostatni skrawek piachu ginącego w oceanie, zawraca i rusza z powrotem w głąb lądu. Rytm jego kroku przez chwilę jakby się łamie, gdy wkracza w grząski fragment plaży o konsystencji budyniu a w jego nozdrza uderza zapach gnijących wokół wodorostów. Wyciąga jednak pracowicie jedną stopę za drugą i brnie z widocznym wysiłkiem przed siebie. Rzucam za nim jeszcze jedno spojrzenie, ale wtedy jego postać jest już tylko szybko malejącą sylwetką ginącą w słonecznym blasku.

Most Adama (Danushkodi, 2014 r.)

Gdy rozglądnąłem się naokoło, zauważyłem, że w wokół mnie w piasku są nie tylko świadectwa działalności przyrody. Są też jakieś szmaty i to tak samo porzucone jak w Rameswaram! A więc i tutaj hindusi odprawiają pudze, kąpią się i porzucają brudne rzeczy w akcie symbolicznego oczyszczenia. Dlaczego tutaj? Dlaczego na końcu świata? Ano dlatego, że trzydzieści kilometrów dalej zaczyna się Cejlon a wychodząca w ocean piaszczysta łacha jest fragmentem tzw. Mostu Adama, ciągnącej się aż do tej wyspy płycizny. Płyciznę tworzą szeregi łach, piaszczystych wysepek i raf koralowych. Według Ramajany są to ślady stopni stworzonych przez Ramę w jego drodze na Cejlon, podczas wyprawy podjętej w celu uwolnienia Sity. Nawet sobie wyobraziłem, że w oddali dostrzegłem Cejlon i będę się tego trzymał, choć nie jest to prawda.


Nawet Mahindra może się zakopać, szczegolnie jeśli ma łyse opony (Danushkodi, 2014 r.)

Tak więc jadąc na ten piaszczysty półwysep oczekiwałem, że będę się czuł jak na końcu świata. I tak się absolutnie stało. W Indiach na bezludziu, w pełnym słońcu, na pustej plaży i oceanicznymi falami łamiącymi się o pobliskie płycizny. No może nie do końca, bo w coś wdepnąłem. Nie będę Wam tego bliżej opisywał, i użyję tylko bardzo trafnego francuskiego określenia. Merde!