Tym razem wpis o czytnikach książek w Indiach, więc zapraszam do odwiedzenia: http://cyfranek.booklikes.com/post/809457/czytniki-ksiazek-elektronicznych-w-indiach.
Obrazki z Indii
sobota, 1 marca 2014
To jeszcze nie koniec
Siedząc w Mumbaju, w centrum handlowym obiecałem, że będą kolejne wpisy. I będą :) Takie bardziej podsumowujące. Jednak ostatnie dni poświęciłem m.in. na uratowanie poprzednich indyjskich blogów, które pisałem na platformie myOpera. Opera za dwa dni zamyka swoje usługi społecznościowe więc chciałem zrobić kopie moich blogów na Bloggerze.
Zapraszam do lektury:
- archiwalnego bloga o samotnym wyjeździe do środkowej części Indii w 2011 roku: http://znowuindie2011.blogspot.in;
- archiwalnego bloga o trzyosobowej podróży do Bangladeszu i Indii, która zaowocowała m.in. gościnnymi wpisami moich współtowarzyszy podróży: http://indiebangladesz2012.blogspot.in/.
środa, 19 lutego 2014
Bye, bye Mumbaj
Ten wpis zostanie zapewne zamieszczony w części. Mam jeszcze chwilę darmowego dostępu do wi-fi w Atria The Millenium Mall w Mumbaju będąc w drodze na lotnisko. Będę więc dopisywał zdanie po zdaniu i publikował licząc, że przynajmniej część będziecie mogli czytać, zanim mi się łączność urwie.
Czas na pożegnanie z Mumbajem, do
którego dolecieliśmy z Koczinu. Ostatni etap podróży z Munnaru do Mumbaju
przebiegł bardzo szybko, ponieważ zjazd z Ghatów zachodnich na stronę Kerali
jest znacznie prostszy niż droga od strony wschodniej. No i z lotniska w
Koczinie polecieliśmy wprost do Mumbaju. Najpiękniejsze (zaraz po Munnarze)
regiony Kerali pozostaną na następny raz.
Mumbaj nazywany jest coraz częściej Maximum City, a określenie to
spopularyzował jeszcze Suketu Mehta w tytule swojej książki o powrocie do
miasta. Ja wróciłem tu na dwa dni po raptem dwóch latach z hakiem i jestem
zadziwiony rozmachem nowych inwestycji w budynki.
Pod Bramą Indii wszyscy się chcą fotografować, królują białe Samsungi z dużymi ekranami (Mumbaj, 2014 r.)
Ta rodzina (tata poza kadrem) jechała pociągiem ze wschodniego Assamu od środy do poniedziałku aby odwiedzić Mumbaj i oczywiście pierwsze kroki skierowali do Bramy Indii (Mumbaj, 2014 r.)
wtorek, 18 lutego 2014
Munnar – daleko od szosy
Nasze plany wyjazdowe dotyczące
południowych Indii zrazu nie zawierały Munnaru. Ale po niesamowicie pozytywnych
herbacianych doznaniach w Dardżylingu i obejrzeniu kilku zdjęć z Munnaru,
zapragnąłem znaleźć się również w sercu Ghatów Zachodnich. Dodatkowym atutem
przemawiającym za Munnarem była możliwość zobaczenia kolejnego, po Tamil Nadu,
południowoindyjskiego stanu. Munnar znajduje się w Kerali. Nasze wstępne plany
uległy więc zmianie i zamiast jechać na Przylądek Komorin (na samo południe
Indii) zapadła decyzja o udaniu się na zachód – do Munnaru. Droga nie była
usłana różami z powodu wpadki z autobusem z Maduraju, ale udało się całkiem
nieźle. Między innymi dlatego, że droga z Theni, która wspina się na wschodnie
stoki Ghatów Zachodnich jest całkiem przyzwoitej jakości po stronie tamilskiej,
a po stronie karelskiej to już całkiem dobra, choć dość wąska asfaltówka bez
dziur.
Architektura nowych inwestycji hotelowych może przyprawić o szybsze bicie serca (Munnar, 2014 r.)
Już pierwsze zetknięcie z
Munnarem zmieniło nasze o nim wyobrażenie. W moich myślach jawił się jako
zagubione gdzieś w górach senne miasteczko otoczone górami, których stoki
pokryte są plantacjami herbacianymi i kardamonowymi. Miasteczka, gdzie
roześmiani wieśniacy pracują w pocie czoła przy zbiorach herbacianych liści i
aromatycznych tajemniczych wschodnich specjałów. Po pierwsze żadne indyjskie
miasteczko (tak i Munnar) nie jest senne, po drugie Munnar to dynamicznie
działający ośrodek turystyczny i handlowy, po trzecie nie mogliśmy znaleźć
noclegu z powodu weekendowego najazdu turystów indyjskich i zagranicznych. Po
kilku nieudanych próbach znaleźliśmy pokój w hotelu Tea Garden Inn, który
położony jest przy drodze prowadzącej z miasta w stronę Koczinu. Jak to w
radosnej twórczości hotelarskiej bywa, do tytułowego „tea garden” zawartego w
nazwie naszego hotelu trzeba iść i iść i iść (albo przynajmniej jechać i
jechać). Może kiedyś w tym miejscu była uprawiana herbata, ale dziś próżno jej
szukać przynajmniej w promieniu kilkuset metrów od hotelu. Nie przejmowaliśmy
się tym jednak specjalnie, ponieważ miejsce do spania wybieraliśmy nie według
nazwy a według tego, że był wolny pokój.
Turyści chętnie się fotografują z cudzymi "wypasionymi brykami" ale też przerywają sesję fotograficzną aby pozować przygodnym fotografom jak ja (Munnar (2014 r.)
Już pobieżne przyglądnięcie się
Munnarowi obaliło kolejne romantyczne mity narosłe zupełnie bez sensu w mojej
wyobraźni. Miasteczko pełne jest turystów i sklepów oferujących mniej lub bardziej
turystyczne produkty. I ja też dałem się ponieść owczemu pędowi turystycznych
zakupów. Nie zakupiłem jednak żadnej ciupagi (OK, z tą ciupagą to trochę
zmyślam, bo ich tu jakoś nie było choć jakoś kojarzą mi się z miejscem
turystycznym), nie zakupiłem żadnego mosiężnego detalu
artystyczno-dekoracyjnego, nie dałem się skusić plastikowej tandecie prosto z
Chin, której kolorystyka jeszcze nie zdążyła zblaknąć pod wpływem indyjskiego
słońca. Dałem się za to uwieść mnogości przypraw, a więc zupełnie lokalnej
specyfice tego regionu. Niestety, dwa produkty lokalne, na które bardzo
liczyłem, nie zdobyły mojego uznania. Pierwszym z nich okazała się herbata.
Bardzo mi przykro, ale pomimo ogromnej
sympatii dla okolic Munnaru, wciąż uważam, że nic nie przebija herbaty z
Dardżylingu. Drugim ze wspomnianych specjałów jest wytwarzana na miejscu
czekolada. Również nie podbiła mojego serca (ani żołądka). Ale chętnie obydwu
tym smakołykom dam kiedyś przynajmniej jeszcze jedną szansę…
Plantacje wokół miasta należą do Taty, a w mieście po raz pierwszy widziałem czterokołowe riksze produkowane przez Tatę (Munnar, 2014 r.)
Za to okolice Munnaru pozostaną w
moim sercu na zawsze. Krajobraz jest niepowtarzalny i powinien zostać wpisany
na listę UNESCO jako obszar ukształtowany przez człowieka w specyficzny i pełen
uroku sposób. Wszystkim mogę polecić pieszą lub rowerową niespieszną wycieczkę
wokół miasta, pośród otaczających go herbacianych plantacji. Mnie udało się
wypożyczyć (chyba jedyny na stanie) rower będący w posiadaniu jednego ze
stanowych przedstawicielstw turystycznych czyli DTPC Tourist Information
Office. Gdyby ktoś szukał, to jest ono przy drodze wychodzącej na południe w
kierunku Koczinu, po lewej stronie około 100 m za boiskami. Można tam też wypożyczyć
łódkę ale ciężko się nią wiosłuje po drogach wokół miasta. No ale wracając do
rowerka i wycieczki. Sam pojazd wyleczył mnie ostatecznie z miłości
(nieodwzajemnionej) do wytworów indyjskiego przemysłu rowerowego. Kiedyś
doświadczyłem ciężkich chwil próbując jeździć damką w rejonie Araku (Andora
Pradesh). Tym razem miałem do dyspozycji rower z wyglądu do jeżdżenia po górach
a z możliwości do jeżdżenia do d… Ani jazda po równym, ani z górki ani tym
bardziej pod górkę nie dawała powodów do radości. Całe szczęście, że krajobrazy
były krótko mówiąc zachwycające.
Koszmarny rowerek na trasie (Munnar, 2014 r.)
Plantacje herbaciane są
przykładem daleko posuniętych zmian wprowadzonych przez ludzi w środowisku.
Pierwotna dżungla została niemal całkowicie usunięta, a zdecydowaną większość
naturalnej roślinności zastąpiono krzewami herbacianymi. I stało się tak już
ponad sto lat temu. Ale trudno takiemu krajobrazowi odmówić uroku. Jest on z
jednej strony uporządkowany i uładzony (trochę jak w Holandii) a z drugiej
strony równo „przystrzyżone” krzewy herbaciane podkreślają stokowe, naturalne
formy ukształtowania terenu. Uporządkowanie terenu podkreśla dodatkowo zupełnie
odmienny od reszty Indii charakter osad ludzkich i ich otoczenia. Różny jest
charakter zabudowy (parterowe domki), brak zwałów plastikowych i organicznych śmieci
i rozległych stref „open air defecation”, które zazwyczaj otaczają większość
indyjskich wiosek.
"Centrum recyklingu" - w workach widocznych na zdjęciu śmieci są rzeczywiście posortowane, sprawdzałem (Munnar, 2014 r.)
"The Tea Sanctuary" - prawdopodobnie dawny dom zarządcy plantacji (Munnar, 2014 r.)
Prawie wszystkie zabudowania utrzymane są w podobnym stylu
bez względu na fakt, czy zostały wybudowane na początku czy w połowie XX wieku.
No i w niewielkich skupiskach ludzkich posadowionych pośród herbacianych
ogrodów są np. specjalne miejsca na śmieci i to śmieci sortowane! Pola
herbaciane są często ogrodzone kamiennymi słupkami na których rozpostarty jest
drut kolczasty a wszystkie słupki jak jeden są świeżo pobielone wapnem.
Nawet wzdłuż drogi są zaimprowizowane kosze na śmiecie (Munnar, 2014 r.)
Krajobraz zupełnie jak z innej bajki. I właściwie tak jak z bajki. Tylko jedno
w czasie wspomnianej wycieczki nie spełniło moich oczekiwań (no może poza
rowerem, który okazał się kompletną katastrofą ale przynajmniej dojechał do
końca). Otóż nie udało mi się znaleźć nikogo, kto by zbierał herbatę. Ale jak
się tak trochę zastanowić, to niby dlaczego w niedzielę, w regionie z dużym
udziałem chrześcijan i do tego w zimie mają się odbywać zbiory? Ale, żeby
przewidzieć, że zbieraczy nie będzie w takim dniu to pewnie trzeba mieć
doktorat z geografii rolnictwa przynajmniej…
Dzięki pchaniu rowerka pod górkę udało mi się osiągnąć wysokość ponad 1600 m n.p.m. (Munnar, 2014 r.)
niedziela, 16 lutego 2014
Rameswaram – Munnar, czyli powrót do normalności
Oj, nachwaliłem się
autobusowej komunikacji w Tamil Nadu, aż za bardzo. To nie mogło trwać
wiecznie. Ale zachęceni poprzednimi sukcesami postanowiliśmy pociągnąć dobrą
passę. Tak więc zaplanowaliśmy naszą podróż do Munnaru w całości w oparciu o
publiczny transport autobusowy stanu Tamil Nadu. W tym celu wstaliśmy w
okolicach godziny 3:30 aby przed 4:00 rozliczyć się w hotelu i dotrzeć na
dworzec autobusowy w Rameswaram, skąd (według zapewnień szeregu osób) od 4:00
co 10 minut miały odjeżdżać autobusy do Maduraju.
Zaczęło się nieźle,
wstaliśmy planowo i sprawnie zapakowali. Gorzej poszło z budzeniem kolesia
śpiącego w recepcji. Próba coraz bardziej stanowczego ocucenia sprowadziła się
w końcu do podniesienia go. Niestety, zwyczajnie przelewał się przez ręce nie
wykazując żadnych oznak powracającej świadomości. W końcu jednak zaczął kopać
jedną nogą. Mieliśmy nadzieję, że nie są to drgawki lub efekt agresji. Lekko
skonsternowani kontynuowaliśmy mniej zdecydowanie próby obudzenia go. Nawet
wcisnąłem mu do ręki komórkę twierdząc, że ktoś do niego dzwoni. Ale skończyło
się na kolejnych kopnięciach. W końcu udało nam się zauważyć, że w tym kopaniu
jest jakaś metoda. Kopnięcia śpiącego człowieka trafiały w drzwi pomieszczenia
za recepcją i już po chwili wynurzył się stamtąd lekko zaspany recepcjonista.
Ten sam, który nie chciał zapłaty poprzedniego wieczora twierdząc, że „OK, OK
sir, no problem, no problem” możemy zapłacić o czwartej rano. No i faktycznie
zapłaciliśmy i nawet rachunek, pieczołowicie złożony na pół, został tradycyjnie
zapakowany do podłużnej koperty. Jeszcze tylko telefon po autorikszę z
pobliskiego dworca kolejowego i już byliśmy w drodze.
Choć trochę nam się
kierunek nie zgadzał. Zamiast do przystanku po wschodniej stronie miasta przy
oceanie, zdążaliśmy w stronę zupełnie przeciwpołożną. Trzy razy rikszarz
zapewniał mnie, że jedziemy na autobus do Maduraj. A ja trzy razy wyrażałem
wątpliwości, czy aby na pewno. W końcu dojechaliśmy do całkiem sporego dworca
autobusowego. To, co do tej pory braliśmy za dworzec autobusowy, gdzie
upewnialiśmy się, że odjeżdżają autobusy do Maduraju, okazało się przystankiem
miejskich autobusów. A one z kolei owszem jeżdżą, ale nie do Maduraju, ale na
ów dworzec (na którym właśnie się znaleźliśmy). Tak więc znajomość realiów
lokalnych przez rikszarza uchroniła nas od przesiadek i komplikacji.
Już w chwilę po
wejściu do właściwego autobusu – ruszyliśmy. W środku było sporo osób, ale bez
specjalnego tłoku. W ciągu czterech godzin jakie dzieliły nas od miejsca
przesiadkowego, zdążyliśmy zobaczyć wschodzące słońce i odczuć skutki szybko
podnoszącej się temperatury.
Autobus jechał
całkiem sprawnie i bez specjalnych kłopotów dotarł na główny dworzec autobusowy
w Maduraju. Znaliśmy go już z przyjazdu z Tiruchirappalli. Ale do Munnaru
autobusy (wszystkie trzy w ciągu dnia) odchodzą z dworca Arapalayam. Ten
dworzec też mieliśmy obeznany. Sprawdziliśmy wcześniej, że do Munnaru mamy
kursy trzy: 5:55, 8:00 i 10:45. Celowaliśmy w ten ostatni. Zasiedliśmy więc przy
dworcowym biurze w Arapalayam i zamarli w oczekiwaniu. Wiele osób w ciągu
kolejnej godziny z hakiem dopytywało się nas, dokąd jedziemy. Usłyszawszy
odpowiedź, z dumą pokazywali zamieszczoną obok nas tablicę w wyszczególnionymi
w języku angielskim kursami do „turystycznych destylacji” i z jeszcze większą
dumą stwierdzali, że nasz autobus odjeżdża punktualnie o 10:45. Potakiwaliśmy,
dziękowali za informację i czekali dalej aż do następnego pracownika transportu
autobusowego zatroskanego naszym losem i naszą trasą. W okolicach 10:41 nasza
gorączka podróżna sięgnęła zenitu. Któryś z kolei zagadnięty na placu konduktor
stwierdził, że nasz autobus odjeżdża o 10:45 z tego samego rzędu co jego
autobus, czyli z trzeciego licząc od miejsca, w którym siedzieliśmy. Wydawał
się lekko skonsternowany, że dopytuję się o autobus, do którego odjazdu są
jeszcze całe cztery minuty. Skoro odjazd o 10:45 to o 10:45 i niby dlaczego
pytam wcześniej. Ale o 10:44 obaj ruszyliśmy z tobołami w bój. Nagle już nikt z
dumą nie obwieszczał godziny odjazdu, nikt z namaszczeniem nie wskazywał
specjalnej tablicy dla turystów, nikt nie kazał spokojnie czekać, nagle okazało
się, że nie ma kierowcy i nasz autobus nie odjedzie.
Ale ktoś z
zagadniętych przytomnie wskazał nam autobus do leżącej na naszej trasie do
Munnaru miejscowości Theni. Stamtąd, według solennych zapewnień wszystkich
naokoło, miało być połączenie do Munnaru. Czytałem o tym wcześniej w Internetach,
więc nie namyślając się wiele wstrzymaliśmy ruszający właśnie autobus do Theni
i zapakowali do środka. Okazało się, że był w nim ten sam konduktor, którego
pytałem pięć minut wcześniej o autobus do Munnaru. Ale w sumie był bardzo
kumaty i obiecał wskazać autobus do Munnaru, gdy już dojedziemy do Theni. Dwie
godziny jazdy do miejscowości przesiadkowej nie dłużyło się specjalnie,
ponieważ próbowałem w tym czasie znaleźć cokolwiek o tamtejszych noclegach. Na
okoliczność ewentualnego braku połączenia do Munnaru oczywiście.
Nowy dworzec w Theni i nasz keralski autobus KSRTC 13:00 do Munnaru (Theni, 2014 r.)
Na szczęście nocleg
w Theni nie był potrzebny. Konduktor wysadził nas na nowym dworcu
autobusowym w Theni i wskazał właściwy pojazd. Odjazd punktualnie o 13:00 –
taką informację otrzymaliśmy od załogi i pozwolono nam wnieść bagaże. Ale póki
co wszyscy mają czekać na zewnątrz. Usiedliśmy więc w pobliżu i oddali się
typowym działaniom podróżniczym: obserwowaniu współpodróżnych, korzystaniu z
ubikacji, doładowaniu telefonu itp. Mniej więcej o 12:45 ludzie zaczęli
wchodzić do autobusu, a mniej więcej o 12:53… odjechaliśmy (to tyle na temat
punktualnego odjazdu o 13:00). Tak zaczęła się sześciogodzinna wspinaczka na Ghaty
Zachodnie w stronę granicy Tamil Nadu i Kerali – do Munnaru. Miałem w GPSie
wgrane punkty orientacyjne w Munnarze i co jakiś czas sprawdzałem odległość jaką
w linii prostej wskazywał tenże odbiornik. Po raz pierwszy miałem wrażenie, że
GPS się zepsuł, ponieważ całymi godzinami wskazywał tę samą odległość w linii
prostej. Mozolne pokonywanie zakrętów, wspinanie się metr za metrem po stoku,
połykane serpentyny, omijane głazy leżące na jezdni nijak nas do celu nie
przybliżało, choć przecież pokonywaliśmy cały czas dzielącą nas od celu odległość.
Przełęcz na granicy Tamil Nadu i Kerali (Top Site, Tamil Nadu 2014 r.)
Przekroczenie
granicy stanów (Tamil Nadu i Kerali) to jednocześnie przebycie ważnej granicy
przyrodniczej. W Tamil Nadu wyraźnie, na każdym kroku widać brak wody. W Kerali
wody jest raczej pod dostatkiem. A pola herbaciane wokół Munnaru nadają okolicy
niesamowity wygląd uporządkowania i wypielęgnowanego, parkowego wręcz uroku. Koniec
końców po czternastu godzinach w drodze osiągnęliśmy Munnar. Warto było!
Welcome to Kerala (Top Site, Kerala, 2014 r.)
P.S.
A temu kierowcy z
Maduraju wcale się nie dziwię, że nie przyszedł do roboty, kiedy dostał mu się
kurs do Munnaru (jeśli miał nawet ochotę na pójście do pracy). Też bym się
nagle rozchorował jakby mi kazali jechać w taką trasę autobusem pełnym ludzi.
Rameswaram – święty śmigus-dyngus
Rameswaram jest kolejnym świętym
dla hindusów miejscem, które odwiedziliśmy. Dociera się do niego w dość
niezwykły sposób. My wybraliśmy dojazd pociągiem osobowym z Maduraj. Połączeń
jest kilka, a my zdecydowaliśmy się na osobówkę 10:50 ponieważ rozpoczynała
bieg właśnie na stacji, gdzie wsiadaliśmy.
Byliśmy na dworcu wcześniej i mieliśmy chwilę na obserwację dworcowego życia. Póki co trudno mówić o jakiejś niezwykłości drogi, którą dotarliśmy do Rameswaram. Ale jeśli spojrzeć na mapę (lub wsiąść w pociąg) to okazuje się, że Remeswaram jest na wyspie, a linia kolejowa poprowadzona jest jednotorowym mostem przerzuconym nad wąskim oceanicznym przesmykiem. Jazda po tym moście sprawia dość niezwykłe wrażenie, tym bardziej, że jego szerokość jest niewiele większa od kolejowego toru. Jeśli wychylić się z otwartych drzwi wagonu (a warto tego doświadczyć), pod stopami można ujrzeć ni mniej ni więcej tylko oceaniczne wody przelewające się z jednej strony przesmyku na drugą. Po ponownym wjechaniu na ląd i przejechaniu kilku stacji, pociąg kończy bieg na stacji odległej o parę kilometrów od najważniejszej świątyni w Rameswaram.
Jak wskazuje informacja na wagonie to nasza osobówka Maduraj-Rameswaram (Maduraj, 2014 r.)
Za stacją, krajobraz wzdłuż torów jest dość tradycyjny (Maduraj, 2014 r.)
Byliśmy na dworcu wcześniej i mieliśmy chwilę na obserwację dworcowego życia. Póki co trudno mówić o jakiejś niezwykłości drogi, którą dotarliśmy do Rameswaram. Ale jeśli spojrzeć na mapę (lub wsiąść w pociąg) to okazuje się, że Remeswaram jest na wyspie, a linia kolejowa poprowadzona jest jednotorowym mostem przerzuconym nad wąskim oceanicznym przesmykiem. Jazda po tym moście sprawia dość niezwykłe wrażenie, tym bardziej, że jego szerokość jest niewiele większa od kolejowego toru. Jeśli wychylić się z otwartych drzwi wagonu (a warto tego doświadczyć), pod stopami można ujrzeć ni mniej ni więcej tylko oceaniczne wody przelewające się z jednej strony przesmyku na drugą. Po ponownym wjechaniu na ląd i przejechaniu kilku stacji, pociąg kończy bieg na stacji odległej o parę kilometrów od najważniejszej świątyni w Rameswaram.
Most Pamban w stronę Rameswaram (Pamban Bridge, 2014 r.)
Pod stopami ocean a po prawej most drogowy (Pamban Bridge, 2014 r.)
Świątynia Rmanathaswamy sięga
swoimi początkami XII wieku. Reprezentuje rozwinięty styl drawidyjski. Ma w
sobie wiele uroku i autentyczności, a większa część obrzędowości zdaje się
skupiać wokół 22 studni i świątynnego zbiornika wodnego. Ci, którzy chcą
skorzystać z „kąpieli” muszą zakupić bilet (25 INR). Do środka nie wolno wnosić
żadnej elektroniki (w tym telefonów). Zastanawialiśmy się, dlaczego tak jest
skoro jeszcze niedawno przewodniki podawały ceny za fotografowanie wewnątrz. No
i chyba wymyśliliśmy. Otóż w świątyni można spotkać przekrój całego
hinduistycznego świata od Himalajów po Przylądek Komorin. No i oczywiście
indyjska diaspora. No i teraz wyobraźcie sobie zamerykanizowanego hindusa,
który wchodzi do świątyni ze swoim wypasionym tabletem i wypasioną komórką.
Wszystko dobrze dopóki robią nimi zdjęcia i wysyłają na Instagram. Ale
przychodzi moment na obrzędowość. I tu zaczyna się problem. Osoby obsługujące
owe 22 studnie i świątynną sadzawkę są po to aby polewać obficie wodą wiernych.
Mają do tego celu niewielkie, przymocowane do sznurków, blaszane wiaderka o
pojemności około 2-3 litrów .
Czterema zdecydowanymi ruchami wyciągają je z wody i obficie polewają
podchodzących wiernych. Ci, w zależności od liczebności zgromadzenia, są albo
kompletnie zmoczeni albo trochę popryskani. „Polewacze” powtarzają przy tym raz
po raz „Om navam Shiva”.
A co się stanie jak taki
amerykański tablet czy inny kultowy smartfon zostanie 23 razy oblany obficie wodą?
Zapewne przestanie działać. A co zrobi zamerykanizowany hindus? Zapewne, w
odróżnieniu od tabletu, zacznie działać, a właściwie nie on, tylko jego prawnik
wyspecjalizowany w odszkodowaniach np. za „szkody poniesione przez (wiernego)
klienta z winy świątyni podczas dokonywania czynności obrzędowych polegających
na polewaniu wodą pozostającą we władaniu świątyni”. Już widzę tą lawinę listów
dostarczaną przez pocztę indyjską z wezwaniami do stawienia się przed sądem w
którymś z miast amerykańskich lub proponujących ugodę liczoną w tysiącach
dolarów (1000 USD za smartfona i 100000 USD za szkody moralne). I co może
zrobić świątynia, która zbiera opłatę wysokości 25 INR (trochę ponad złotówkę)
od jednego wiernego oddającego się kąpielom? Najprościej zakazać więc wszystkim
wnoszenia czegokolwiek i oddalić od siebie widmo bankructwa i przejęcia przez
amerykańskie banki. Jeśli macie lepszy pomysł na zakaz wnoszenia jakiejkolwiek
elektroniki do wnętrza świątyni w Rameswaram, to wpiszcie je w komentarzach.
Nam nic lepszego nie wpadło do głowy…
Świątynia Ramanathaswamy z zewnątrz nie robi wrażenia ale warto do niej wejść (Rameswaram, 2014 r.)
No trudno, nie mam ze środka
żadnych zdjęć. Ale nie kolumny i rzeźby na nich są najlepszym obiektem do
fotografowania, a sam świątynny śmigus-dyngus, o którym wspomniałem wcześniej.
Ale i świątynia jako budowla też warta jest obejrzenia, choćby dlatego, że tu
charakterystyczne zdobienia są w wewnętrznych korytarzach a nie prowadzących do
kompleksu świątynnego bramach (gopiurach) jak w Maduraju. Wstęp do części
centralnej „tylko dla hindusów”.
Ze znalezieniem posiłku mieliśmy pewne kłopoty... (Rameswaram, 2014 r.)
Mieliśmy mały kłopot z jedzeniem.
Hotelowa kuchnia nie oferowała zbyt dobrych posiłków. Ja na przykład jako
paneer butter masala dostałem coś co składało się głównie z twardego,
niedogotowanego zielonego groszku. No i chęć do posiłków w hotelowej
restauracji mi trochę odeszła jak spełniły się moje obawy dotyczące wielkości
owadów, których w jadalni, kuchni czy łazience (a tak naprawdę to w ogóle) bym
oglądać zdecydowanie nie chciał (i nie mam tu na myśli komarów). Mam taką
teorię, że im dalej na południe wraz ze zwiększającą się wilgotnością i
temperaturą rozmiary, jakie osiągają te owady, są coraz większe. W akademikach
AGH były to wielkości bardzo umiarkowane, w hotelach w północnych Indiach
znacznie większe, w Visakhapatnam widziałem największe… aż do Rameswaram. Moja
domorosła teoria znalazła niestety swoje poparcie w faktach. Sami rozumiecie,
że chęć stołowania się tam trochę mi przeszła. Postanowiliśmy więc spróbować
szczęścia „na mieście”. Jednak gastronomia w Rameswaram skierowana jest głównie
na karmienie pielgrzymów. Dania „pure veg” podawane są najczęściej na liściach
palmowych. Na liście wysypuje się garście ryżu, dolewa kilka sosów i garściami
spożywa (słowo „garściami” użyłem tu w znaczeniu dosłownym). Po zjedzeniu
posiłku, fragment liścia bananowca służący za talerz wyrzuca się a kamienny
(np. granitowy) stół jest ścierany do czysta gumową zbieraczką (taką jak np.
używa się u nas do mycia okien czy szyb samochodowych). Jakoś średnio mi to odpowiadało.
Jednak gnani głodem, trwającą przerwą w świątyni (13:00-15:00), upałem i miłą
aparycją jednego z kelnerów, zaszliśmy do jednej z takich jadłodajni przy Middle
Street (po stronie południowej). Chwilę zajęło mi wytłumaczenie, że nie chcemy
jeść z liścia i byśmy woleli smażony ryż zamiast gotowanego wymieszanego z
sosami. Kelner zdawał się nie zwracać uwagi na moje tłumaczenia i wskazał coś w
karcie dań. Zaproponowano nam dania, których oczywiście nazw sobie nie
zanotowałem, a były to w sumie jedne z najsmaczniejszych potraw jakie tu
jedliśmy! Podstawę stanowił ryż przysmażany z chrupiącymi warzywami a do tego
kalafiory w przepysznym ciemnym sosie. I teraz nawet nie wiem, jak to się
nazywało! Nie dość, że nie dostaliśmy na liściach, to na talerzach, które były
postawione na tackach wyścielonych białym papierem. Do tego każdy z nas dostał
też łyżkę i widelec. Gdybym pisał dla Lonely Planet z miejsca tę knajpę bym
zarekomendował, bo wiedzą tam, czego potrzebuje do radości przeciętny
europejski turysta…
Plaża w pobliżu świątyni Ramanathaswamy (Rameswaram, 2014 r.)
Druga ważna
świątynia w okolicy znajduje się przy drodze łączącej Rameswaram z Danushkodi.
Tylko ona ocalała w całości z tajfunu, który zmiótł Danushkodi z powierzchni
ziemi w 1964 roku. Do świątyni Kothandaraswamy wstęp jest na szczęście
dozwolony. Wnętrze obrazują sceny z Ramajany. Tu również (podobnie jak na plaży
w Rameswaram) odbywają się kąpiele wiernych w oceanie i cała plaża oraz
przybrzeżna woda usłane są porzuconymi ubraniami.
sobota, 15 lutego 2014
Rameswaram – Danushkodi - na końcu świata (9° 8,986’ N 79° 26, 846’ E)
Pewnie niewiele
jest w Indiach miejsc, gdzie można się poczuć jak na końcu świata. Ale spróbuję
Wam opisać jak to jest przy moście Adama, do którego pojechaliśmy z Rameswaram.
Koniec piaszczystego półwyspu wychodzi w Ocean Indyjski. Po drodze z Rameswaram
mija się m.in. zniszczoną osadę Dhanushkodi, z której po jednym z tajfunów
zostało kilka kamiennych ścian.
Obecnie Danushkodi stanowią nietrwałe konstrukcje (Danushkodi, 2014 r.)
Ostatni odcinek ma szerokość kilkuset metrów i
na samym koniuszku jest jeszcze kilkumetrowej szerokości piaszczysta łacha
ginąca w oceanicznych falach. Naokoło piach, pod stopami piach, a wokół piachu
woda. Za plecami trochę gnijących wodorostów, trochę muszelek i jakiś przeraźliwie
chudy człowiek o bardzo ciemnej skórze ubrany w turban, wyblakłą koszulę i
dhoti, lustrujący uważnie wybrzeże.
Jego ruchy są stanowcze, stawia spokojne długie kroki... (Danushkodi, 2014 r.)
Jego ruchy są stanowcze, stawia
spokojne długie kroki, co nie jest takie łatwe w skwarze i przypiekającym
słońcu. Oceaniczna bryza tylko nieznacznie łagodzi żar bijący od nagrzanego
piasku. Na niebie raz po raz pojawiają się rachityczne chmury, ale tylko
nieznacznie łagodzą słoneczny blask zmuszający do mrużenia oczu. Ale oczy tego
człowieka uważnie czegoś wypatrują, a ruchy głowy wskazują na skupienie i
wypatrywanie celu, dla którego podjął kilkukilometrową przynajmniej wędrówkę. I
w końcu jest coś, co go zaciekawia. Schyla się, wyciąga coś zagrzebanego w
piasku. Rozciąga na całą długość wydobyty z mokrego piasku kawałek materiału w
kolorze indygo. Ociekajca tkanina rozciąga się pod ciężarem słonej wody, którą
przesiąkła. Wiatr lekko ją wydyma, przez co upodabnia się na chwilę do wody
wokół i nieba powyżej. Podłużny kawałek bawełnianej tkaniny bez szwów jest
rozdarty mniej więcej w połowie, co zniechęca poszukiwacza. Odrzuca tkaninę w
piach i rusza dalej w stronę leżącego na granicy oceanu i lądu niewielkiego
orzecha kokosowego. Kończy taniec, w jaki orzech wprawiany był przez falującą
wodę i zabiera go ze sobą.
Rusza dalej w stronę leżącego na granicy oceanu i lądu niewielkiego orzecha kokosowego... (Rameshwaran, 2014 r.)
Okrążywszy ostatni skrawek piachu ginącego w
oceanie, zawraca i rusza z powrotem w głąb lądu. Rytm jego kroku przez chwilę
jakby się łamie, gdy wkracza w grząski fragment plaży o konsystencji budyniu a
w jego nozdrza uderza zapach gnijących wokół wodorostów. Wyciąga jednak
pracowicie jedną stopę za drugą i brnie z widocznym wysiłkiem przed siebie.
Rzucam za nim jeszcze jedno spojrzenie, ale wtedy jego postać jest już tylko
szybko malejącą sylwetką ginącą w słonecznym blasku.
Most Adama (Danushkodi, 2014 r.)
Gdy rozglądnąłem
się naokoło, zauważyłem, że w wokół mnie w piasku są nie tylko świadectwa
działalności przyrody. Są też jakieś szmaty i to tak samo porzucone jak w
Rameswaram! A więc i tutaj hindusi odprawiają pudze, kąpią się i porzucają
brudne rzeczy w akcie symbolicznego oczyszczenia. Dlaczego tutaj? Dlaczego na
końcu świata? Ano dlatego, że trzydzieści kilometrów dalej zaczyna się Cejlon a
wychodząca w ocean piaszczysta łacha jest fragmentem tzw. Mostu Adama,
ciągnącej się aż do tej wyspy płycizny. Płyciznę tworzą szeregi łach,
piaszczystych wysepek i raf koralowych. Według Ramajany są to ślady stopni
stworzonych przez Ramę w jego drodze na Cejlon, podczas wyprawy podjętej w celu
uwolnienia Sity. Nawet sobie wyobraziłem, że w oddali dostrzegłem Cejlon i będę
się tego trzymał, choć nie jest to prawda.
Nawet Mahindra może się zakopać, szczegolnie jeśli ma łyse opony (Danushkodi, 2014 r.)
Tak więc jadąc na
ten piaszczysty półwysep oczekiwałem, że będę się czuł jak na końcu świata. I
tak się absolutnie stało. W Indiach na bezludziu, w pełnym słońcu, na pustej
plaży i oceanicznymi falami łamiącymi się o pobliskie płycizny. No może nie do
końca, bo w coś wdepnąłem. Nie będę Wam tego bliżej opisywał, i użyję tylko
bardzo trafnego francuskiego określenia. Merde!
Subskrybuj:
Posty (Atom)